Kasia czy Katarzyna?

Wolę Kasia, chociaż teraz jestem też Aśką przez Zakochanych po uszy (śmiech).

Ciężko było dostać tę rolę?

Bardzo ciężko. Pamiętam gdy zadzwoniła do mnie agentka z informacją, że w Krakowie będzie kręcony serial. Tak mi się wtedy oczy zaświeciły! Ale do końca nie wierzyłam, że coś z tego wyjdzie.

Dlaczego?

Na castingach jest zawsze mnóstwo ludzi – to trochę taki bank twarzy, przez co bardzo ciężko zostać zauważonym. Ponadto, obsadzając główną rolę trzeba również dopasować do siebie aktorów grających pierwsze skrzypce. Między nimi musi iskrzyć: muszą pasować do siebie nie tylko wizualnie, ale i energetycznie. W Zakochanych po uszy było to o tyle trudne zadanie, że poza moją postacią oraz postacią Piotra, występuje także antagonistka – Sylwia. Wszystkie te charaktery muszą pasować do całej układanki, więc tak naprawdę producenci nie tylko wybierają aktorów, ale przede wszystkim dobierają ich do siebie. Na tym polega cała trudność castingów. Możesz być świetna, a mimo to nie dostaniesz roli o jakiej marzysz. To loteria – splot wielu czynników.

A jednak wybrano Ciebie?

To prawda. Nigdy tego nie zapomnę jak do mnie zadzwonili. Byłam wtedy z mamą na plaży w Jastarni i gdy skończyłam rozmawiać z agentką, ona już wiedziała i powiedziała tylko – No to chodźmy do wody.

Do wody? A nie świętować?

Na świętowanie przyszedł czas później. Najpierw potrzebne było nam ostudzenie emocji. Moja mama grała w dwóch podobnych TVN-owskich produkcjach i doskonale wiedziała jak dużo pracy czeka mnie przy serialu. To ciężki kawałek chleba, ale do wszystkiego można przywyknąć.

Wspomniałaś o mamie – Annie Tomaszewskiej, jak to jest wychowywać się w środowisku aktorskim?

Myślę, że tak samo jak w każdym innym środowisku. Będąc małą dziewczynką nie do końca zdawałam sobie sprawę czym zajmują się moi rodzice. Dopiero później, gdy tata dostał rolę Ferdka w Kiepskich, a serial zyskiwał na popularności, rówieśnicy trochę bardziej zaczęli zwracać na mnie uwagę.

Dokuczali Ci?

– Może trochę ferdkowali, ale sytuacja w jakiej się wtedy znalazłam zupełnie nie robiła na mnie wrażenia. Może właśnie dlatego komentarze na temat taty jakoś do mnie nie trafiały. Nie czułam się w żaden sposób wyróżniona z tego powodu, że moi rodzice są aktorami.

Chciałabym teraz wrócić trochę do początku. Jak to się wszystko zaczęło? Skąd pomysł na aktorstwo?

Pewnie Cię zaskoczę, ale nie specjalnie mnie to interesowało. Nie było tak, że od dziecka marzyłam, aby zostać aktorką. To się po prostu wydarzyło. W klasie maturalnej postanowiłam zapisać się na warsztaty aktorskie do Doroty Zięciowskiej. Zajęcia były dedykowane przede wszystkim dla osób startujących do szkoły teatralnej, ale również dla tych, którzy chcieli się ośmielić i nabrać wprawy w wystąpieniach publicznych. Dzięki temu udało mi się przygotować do egzaminów i dostać do szkoły za pierwszym razem.

A jak wygląda rekrutacja do szkoły teatralnej?

Zazwyczaj rekrutacja jest trzyetapowa. Na pierwszym z nich prezentujesz przed trzyosobową komisją przygotowany przez siebie repertuar: wiersz klasyczny i współczesny, prozę klasyczną i współczesną oraz piosenkę ludową i dowolną. Selekcja jest brutalna. Z przeszło tysiąca chętnych, do drugiego etapu przechodzi zaledwie garstka. Kolejna faza zasadniczo polega na tym samym, jednak jest dużo bardziej wnikliwa. Pracuje się na tym samym materiale co wcześniej, jednak ma się również do wykonania konkretne zadania. Komisja, która na tym etapie jest już dziesięcioosobowa, sprawdza czy człowiek jest w stanie wyjść z ram i dać z siebie coś więcej, ponad to co już przygotował.

Jakie to mogą być zadania?

Na przykład: spowiadaj się słowami przygotowanej piosenki albo wrzeszcz jak na wiecu. Tutaj liczy się przede wszystkim kreatywność. To zadanie sprawdza również temperamenty: jeśli ktoś ma mocny charakter, to grzebie się w tych cichszych obszarach, prosząc aby szeptał lub spowiadał się. Jeśli natomiast przychodzi jakaś szara myszka to daje się jej zadania na rozbuchanie: wrzeszczenie albo awanturowanie się.

A trzeci etap?

Formuła jest warsztatowa i znacznie odbiega od klasycznie pojmowanego egzaminu. Uczestnicy mają za zadanie odegrać konkretne role, a w czasie przygotowań mogą korzystać z konsultacji i zasięgać opinii prowadzących. Na czas warsztatów można również wprowadzić się do akademika. To znacznie ułatwia współpracę między osobami, które zostały wyznaczone do grania w tej samej scenie.

Co czułaś gdy się dostałaś? Jakie emocje temu towarzyszą?

Nie dostałam się… Przynajmniej nie tak od razu. Byłam trzecia na liście rezerwowej w Łodzi, ale dzięki temu, że ktoś z przyjętych przede mną osób ostatecznie wybrał inną szkołę, dostałam się za pierwszym razem.

Jakie to uczucie, gdy widzisz, że nie ma Cię na liście?

Bardzo przykre. Chociaż dużo bardziej dotknęło mnie to, że nie dostałam się do Krakowa, z którego pochodzę. To trochę tak, jakby Cię swoi nie chcieli. To był pierwszy solidny kop jaki dostałam…

Ale chyba to rozczarowanie nie trwało zbyt długo, bo przecież jeszcze na studiach debiutowałaś na deskach teatru?

To prawda. Mój pierwszy poważny debiut aktorski miał miejsce w teatrze 6-te piętro. Grałam wtedy w Chorym z urojenia w zastępstwie za moją siostrę, która była w ciąży. Ten pierwszy raz był niesamowicie stresujący. Byłam wówczas na II roku studiów, a od IV zaczęłam już regularnie grywać w Teatrze Powszechnym w Łodzi.

Zaraz, zaraz, przecież pamiętam Cię jeszcze z Pitbulla !?

A no tak! Zapomniałabym! Miałam wtedy jakieś 15 lat. To była epizodyczna rola, do której odbywał się mini casting. Z nim wiąże się też śmieszna historia: wedle scenariusza moja bohaterka miała palić papierosa, więc na zdjęciach próbnych musiałam pokazać czy potrafię. Byłam wtedy bardzo młoda i nigdy wcześniej nie paliłam, więc pół drogi powrotnej wymiotowałam w samochodzie siostry. A co jeszcze śmieszniejsze, nagrywając tę scenę realizatorzy zupełnie zapomnieli o tym fajku i ostatecznie nie musiałam go palić. Moje poświęcenie jednak nie do końca się opłaciło.

Powiedź proszę jak radzisz sobie z nauką do roli.

Wiele osób mnie o to pyta, a to chyba najłatwiejszy aspekt tego zawodu. To dzieje się samo. W teatrze masz zazwyczaj trzy miesiące prób przed spektaklem, chodzisz w kółko z tekstem po scenie, aż w końcu się nauczysz. Przy serialu sceny zazwyczaj są krótsze, więc wystarczy tylko rzucić na nie okiem. Myślę, że ta zdolność to zapamiętywania nie jest jakąś specjalną domeną aktorów. To umiejętność, którą łatwo wyćwiczyć, jednak nikt tego nie próbuje.

A co z płaczem na zawołanie? Przypominasz sobie najgorszą chwilę w życiu, jaka Cię spotkała, żeby móc się rozpłakać?

No coś Ty! Robię to bardziej fizycznie niż emocjonalnie. To dzieje się samo – no popatrz!

Proszę przestań. Jak widzę, że komuś szklą się oczy, samej chce mi się płakać!

(śmiech).

Koniec tego płaczu! A tymczasem wracając do rzeczy – masz doświadczenie zarówno w pracy w teatrze jak i przy produkcjach telewizyjnych. Który typ pracy wolisz?

Tego nie da się tak wprost określić, bo to dwa różne światy. Zarówno teatr jak i telewizja są niesamowicie inspirujące, jednak specyfika pracy jest kompletnie inna. W teatrze zazwyczaj grywa się kilka spektakli jednocześnie. W najgorętszym okresie miałam aż pięć tytułów do zagrania: rano bajki, wieczorem farsy. Zdarzało się, że na deskach pojawiałam się nawet dwadzieścia kilka razy w miesiącu. To intensywne zajęcie, ale i bardzo różnorodne. Natomiast praca przy serialu jest zupełnie inna – tutaj przez dobrych kilka miesięcy grasz tę samą postać. Od rana do wieczora w kółko to samo. Łapię się czasem na tym, że nie odróżniam dni tygodnia – wiem tylko, że np. dwunastego lub piętnastego dnia miesiąca będę miała przerwę w zdjęciach. Serial jest projektem krótkoterminowym, ale i mocno angażującym. Właśnie dlatego musiałam na ten czas zawiesić swoją pracę w teatrze.

Pewnie przez serial, który emitowany jest przecież aż cztery razy w tygodniu, stałaś się bardziej rozpoznawalna. Jak sobie z tym radzisz?

Nie dźwigam tego (śmiech).

Nawet gdy przyszłam tutaj i czekałam na Ciebie, czułam na sobie wzrok ludzi. To nadal mnie peszy i czuję się trochę nieswojo. Pamiętam jak kiedyś zaczepiła mnie na ulicy kobieta, mówiąc: ja chyba Panią skądś znam. Zabrakło mi wtedy języka w gębie i nic nie odpowiedziałam.

Z dwojga złego chyba lepiej na ulicy niż w teatrze. Zdarzyło Ci się to kiedyś?

Nie. To wręcz niemożliwe, żeby aktor zapomniał tekstu. Kwestie powtarzane są tyle razy, że zapadają w pamięć. Oczywiście zdarza się czasem przekręcić jakieś słowo lub pominąć drobną kwestię, jednak z perspektywy widowni jest to zupełnie niezauważalne. W takich sytuacjach trzeba po prostu iść dalej i improwizować: goście przecież nie wiedzą jak tekst brzmiał w oryginale.

A gdyby nie aktorstwo, to czym zajmowałabyś się dzisiaj zawodowo?

Teraz nie wyobrażam sobie robić czegoś innego. Myślę, że i tak zostałabym aktorką, nawet jeśli droga miałaby być dłuższa i bardziej wyboista. Ostatecznie w końcu dotarłabym do miejsca, które jest mi przeznaczone i właśnie tak myślę o aktorstwie.